„Gdyby nie czerń” Filipa Zawady – przewrotna opowieść o widzeniu i niewidzeniu
Są takie książki, w których znajdujesz wszystko, no prawie wszystko. I niekoniecznie są to arcydzieła literatury, wpisane w trwały kanon, bo te najczęściej stają się „wielkie” ponadczasowością i ciężarem niesionych w sobie wartości. Wracając jednak do pierwszej myśli – są takie książki, które maja w sobie wszystko.
„Gdyby nie czerń” Filipa Zawady jest właśnie takim tytułem. Choć nie ukrywam, że w trakcie lektury potrafi nie raz, nie dwa, porządnie wkurzyć, ale i też jednocześnie rozbawić, wzruszyć, wzbudzić refleksję i zmusić do zadumy.
No i niewątpliwie zaskoczyć. W tym przypadku formą i podmiotem narracji. Jak pisze sam wydawca, ta książka to „bezwstydny manifest podglądactwa”. Jakże to trafne stwierdzenie. Opowieść, która ma właśnie wszystko, a co wynika ze sposobu jej powstawania. Opowiadający podgląda przecież, czyli może być wszędzie i zawsze, widząc wszystko i wszystkich. Nie ma tabu, nie ma granic. U Zawady jednak nie chodzi tylko o miejsce i czas w dosłownym znaczeniu. Narrator widzi więcej i głębiej. Jego udziałem są zdarzenia tu i teraz. Spoglądamy na nie i słyszymy, ale otrzymujemy także niemałą dawkę tłumaczeń przeszłości i wizji przeszłości poszczególnych bohaterów. Dosłownie czujemy razem z nimi ciężar dziedzictwa i smak codzienności. A w najmniej spodziewanym momencie ujrzymy i to, co przychodzi, a właściwie odbywa się, po ziemskiej śmierci w odrealnionej i absurdalnej przestrzeni zaświatów.
Tak poprowadzona narracja jest przekorą stygmatu jakim naznaczeni są w dużej mierze członkowie książkowej rodziny Mrazów. Narrator widzi więcej, stanowczo więcej niż klasyczny, znany z zajęć teorii literatury, wszechwiedzący narrator trzecioosobowy. A część bohaterów tej przewrotnej sagi rodzinnej nie widzi. Są dosłownie niewidomi. Tak jak rodzice Róży i Trytka, Halia i Andrzej. I nie zdradzając samej opowieści, na tym nie koniec. Oczywiście niewidomi są obdarzeni zmysłami „innego widzenia”. Autor nie ujmuje temu darowi ani trochę. Prezentuje go we wszystkich barwach – refleksyjnie, wręcz pięknie i czule, dramatycznie i zatrważająco niekiedy, ironicznie i zabawnie w wybranych momentach.
Zresztą humor i ironia to podstawowa szata narracyjna recenzowanej książki. Czytelnik niejednokrotnie uśmiecha się podczas lektury. Swobodnie i lekko, by za chwilę śmiechem przykryć odczuwalną absurdalność sytuacji lub wypowiedzi, przechodząc w stan ironicznego zawieszenia, a w dalszej kolejności nawet w stan diabolicznego chichotu. Humor podawany przez narratora Zawady ma bogatą paletę kolorów. Współgra z nim wachlarz emocji – od radosnych po wręcz rozpaczliwe.
Autor „Psów pociągowych” umiejętnie wyzwala w swoich czytelnikach całą gamę uczuć i wrażeń. Pomiędzy myślami a odruchami serca rozwiesza narracyjne historie od narodzin do śmierci i to na przestrzeni kilku pokoleń jak przystało na sagę rodzinną. I jakby pytań egzystencjalnych było mało, przenosi nas razem z bohaterami w zaświaty. W przestrzeń czyśćca, jednak bez wyraźnych konotacji religijnych, a jeśli już, to raczej na swój sposób metafizycznych. Nawet gdy absurdalność tej czasoprzestrzeni osiąga najwyższy stopień.
Zawada ma niewątpliwie talent pisarski. Osobiście dostrzegam go w tych momentach „Gdyby nie czerń”, w których narracyjna opowieść styka się z granicznymi momentami życia bohaterów. Tak przedstawić narodziny, śmierć, samobójstwo to nie lada mistrzostwo. W tych fragmentach książki słowo tnie ostro i wyraźnie kreując sceny dosadnie, znów z pełnym repertuarem emocji – od radości po trwogę i smutek. Bo takie jest życie ludzkie, tutaj na ziemi, a nawet poza nią. Z całym jego sensem, ale także sensem wychowania, wiary.
Gdyby nie czerń…. istnienia, relacji, uczuć…
Przeczytane dzięki Wydawnictwu Znak