Czy rok 2014 był dla Ciebie przełomowym czasem w karierze literackiej? Zdobyłeś przecież w minionym roku dublet nagród Wielkiego Kalibru, przyznanych przez Jury i samych czytelników, no i – co szczególnie ważne dla Kryminalnej Piły – zostałeś jej pierwszym laureatem, zdobywając nagrodę dla najlepszej polskiej miejskiej powieści kryminalnej roku 2013 za powieść „Pogrom w przyszły wtorek”. Czy te zaszczyty zmieniły Twoje życie?
Rzeczywiście, nie przypominam sobie podobnego pasma sukcesów jak w 2014, ale już zbyt długo żyję na tym świecie i funkcjonuję na rynku książki, by zrobiło to na mnie przesadne wrażenie. Nie zrozum mnie źle, byłbym skrajnym przypadkiem rozgoryczonego niewdzięcznika, gdybym nie był dumny ze zdobycia wszystkich liczących się nagród dla autora kryminałów. Jestem! Natomiast traktuję je głównie jako dowód naukowy na to, że przyzwoity ze mnie pisarz i że miałem nieco racji, w głębi duszy uważając się wcześniej za twórcę lekko niedocenionego. Jednakże najważniejszą nagrodę, chociaż mniej spektakularną, dostałem pięć lat temu – od rynku. Wtedy rzeczywistość pokazała, że jestem w stanie utrzymywać się wyłącznie z pracy literackiej. To zmieniło moje życie, nie statuetki. Zwłaszcza że powiedzmy sobie szczerze, i Wielki Kaliber, i nagroda Kryminalnej Piły to laury środowiskowe – wewnątrz przeceniane, na zewnątrz niedoceniane. To zresztą bywa komiczne. Na przykład w rodzinnym Lublinie mój Wielki Kaliber, chociaż przyznany na tzw. międzynarodowym festiwalu, mało kogo obszedł, podczas gdy przyznaniu mi rok wcześniej Nagrody Artystycznej Miasta Lublina towarzyszyła atmosfera źle skrywanej zazdrości. Nie wnikam teraz w przyczyny, bo ważniejsze jest co innego: finansowo obie nagrody są identyczne, ale ich znaczenie po marksistowsku zależy od punktu siedzenia. Z drugiej strony, patrząc na nagrody od strony warsztatu pisarza, trzeba się ukłonić, podziękować i brać do roboty, jakby nic się nie zdarzyło, bo one nie są dane raz na zawsze i niepoparte kolejnymi niezłymi książkami po kilku latach nic nie znaczą. Dlatego chyba dobrze się stało, że rok Wrońskiego, czyli 2014, poprzedziła moja wieloletnia i rosnąca obecność na rynku książki. Nawet jeśli wcześniej czułem się lekko niedoceniany, to tak jest bezpieczniej, bo na sukces należy być przygotowanym mentalnie i profesjonalnie. Niejeden pisarz, który wygrał za szybko, cofnął się w rozwoju lub stał się karykaturą samego siebie.
Co sądzisz o nagrodach literackich, nie tylko dla autorów powieści kryminalnych? Pytaniem nawiązuję do artykułu na portalu Xięgarni Sylwii Miłkowskiej, która w tekście zatytułowanym „ Turniej garbusów – czyli o polskich nagrodach literackich” postawiła dość śmiałą tezę, że, cytuję: system nagród literackich prowadzi do podziału życia literackiego na spektakularne „eventy”, wypierając świadomą, niespieszną lekturę. Czy nagrody literackie w pozornym nadmiarze mogą szkodzić, a nie pomagać literaturze?
Nagrody powinny być poważne, czyli naprawdę coś oznaczać. U sowieckiego generała ordery potrafiły przesłonić cały mundur i facet wyglądał jak choinka, raczej operetkowo niż dostojnie. Natomiast to nie jest w mojej opinii główna przyczyna braku synergii większości nagród literackich i rynku książki. Głowy sobie za to uciąć nie dam, ale podobno każdy kulturalny Francuz – poza panią minister kultury Fleur Pellerin, oczywiście – czuje się w obowiązku znać książki nominowane do Goncourtów, podczas gdy nasze Nike wypada w porównaniu jak imieniny u cioci snobki, która zresztą niektórych swoich siostrzeńców nie lubi i nie polubi, bo już tak ciotunia ma. Dlatego ciocia Nike jest lubiana przez grono swych ulubieńców, a pozostali odpłacają jej pięknym za nadobne. No ale nie ona jedna! W ogóle nasze nagrody literackie są niszowe, segmentowe i w związku z tym w minimalnym stopniu wpływają na to, że czytelnik kryminałów sięgnie po nagrodzoną powieść artystowską i odwrotnie. Gdy do tego wziąć pod uwagę ograniczenie krytyki literackiej w mediach do newsa zamiast przynajmniej felietonu oraz ogólną płytkość rynku książki, nie ma się czemu dziwić. Bez atrakcyjnych dla publiczności, ale przy tym pogłębionych głosów krytyków literackich, inercja gustu tylko przybiera na sile, a jurorzy konkursowi nie czują presji, co najwyżej hejterswo. Wszyscy coraz bardziej stajemy się inżynierami Mamoniami z „Rejsu”, który lubił tylko te piosenki, jakie już znał. Dla pisarza nagrody wciąż jednak są jakimś punktem w literackim CV, jakimś argumentem w pertraktacjach z wydawcami – mniej mocnym niż wyniki sprzedażowe, ale zawsze. Natomiast z głosem pani Sylwii Miłkowskiej trudno mi dyskutować, bo mam wrażenie, że patrzymy na to samo zjawisko, żyjąc w różnych światach. Po pierwsze, pani Miłkowska pomija milczeniem Wielki Kaliber – w moim świecie najważniejszą nagrodę branżową, po drugie, czytam między wierszami, że chciałaby – i nie bez słuszności – aby wreszcie środowisko literackie umówiło się na jedną dużą, ważną i niezaprzeczalnie nobilitującą nagrodę. Teoria słuszna, tylko tak się nie da, bo w gruncie rzeczy nie ma czegoś takiego jak środowisko literackie. Jest ileś tam osobnych grup interesów – od takich, które najchętniej co roku przyznałyby słuszny grosz biedującemu poecie, przez takie, które uważają za swoje posłannictwo wspierać kulturę poprawną politycznie, po takie, które wolałyby dodatkowo uświetnić pisarza za to, że już i tak odniósł sukces. To w oczywisty sposób wpływa na to, że wybór laureata jest prawie za każdym razem dyskusyjny. Twórcy kultury nigdy nie będą blokować dróg ani palić opon pod sejmem, bo w arytmetyce życia literackiego każde działanie daje wynik 1. Natomiast odnosząc się do samych nagród, ich nadmiar jest w swojej istocie rozpaczliwym poszukiwaniem. Wbrew pozorom kontynuacji jesteśmy młodym rynkiem i młodym krajem. Rok 1989 praktycznie zdemolował stary obieg książki i wszystko zaczęło się od zera. Stąd wymyślamy ileś tam różnych nagród w różnych konkurencjach w nadziei, że za kilkadziesiąt lat jedna z nich będzie znaczyła tyle, co Goncourtów.
Dlaczego, Twoim zdaniem, wbrew coraz większej liczby nagród literackich coraz więcej Polaków nie sięga po książkę w ogóle? Skąd ten narastający problem i jakie jest rozwiązanie, czy stworzenie ustawy o książce wystarczy?
Nie wiem, czy to prawda, że Polacy bardziej nie sięgają po książkę teraz niż nie sięgali po nią wcześniej. Za schyłkowego PRL-u miałem sąsiada, który kupił sobie encyklopedię i całego Sienkiewicza. Miał dojście i coś trzeba było zrobić z pieniądzem z dnia na dzień tracącym na wartości, natomiast książka to zawsze był jakiś towar. Dziś nie mamy tego problemu i każdy ma wybór niekupowania i ostentacyjnego nieczytania, co uważam za słuszne i sprawiedliwe. Nawet nie uwierzysz, ilu taksówkarzy, osób spotkanych na ulicy, w sklepie czy przy okazji załatwiania jakiejś sprawy w urzędzie powiedziało mi, że w ogóle nie czytam książek, ale widziałem pana w telewizji i tak w ogóle to jest im bardzo miło poznać pisarza. Co nie oznacza, że w swoich zwyczajach mają zamiar coś zmienić. To jednak pierwszy dobry objaw – zainteresowanie. Do drugiego, czyli testowania, jest nam niestety daleko, bo „robienie w kulturze” nie przekłada się na szacunek. W obrazie człowieka ciężkiej roboty „robiący w kulturze” spędza czas na piciu wódki, a między jedną flaszką a drugą potrafi tak zakombinować, żeby były z tego pieniądze. Coś w tym jest, bo faktycznie instytucje kultury z jednaj strony jadą na naiwnych wolontariuszach, z drugiej strony sprawiają, że najbardziej dochodowym gatunkiem literackim staje się nie powieść czy sztuka, ale projekt na grant. Artyści, którzy mieli ambicje być autorytetami, pogubili się, przekombinowali. To też zresztą zdrowe, bo jako powieściopisarz też czuję się lepiej, gdy ktoś płaci mi za książkę, a nie oczekuje posłannictwa. Z drugiej strony zatraciliśmy coś uroczo dziewiętnastowiecznego, co przetrwało w Rosji, gdzie wprawdzie prawa autorskie są naruszane codziennie, a portale wręcz oficjalnie oferują pełne dzieła do ściągnięcia, ale ściągający je pirat – jeśli powieść mu się spodobała – idzie do księgarni i chociaż już nie musi, jednak kupuje ją legalnie, w dowód szacunku. A w stosunku do średniej krajowej cena książki jest tam wyższa niż u nas! Dlatego ustawa o książce niczego w Polsce nie załatwi, chociaż na pewno nie zaszkodzi. Istotą jest mentalny do niej stosunek, który został zniszczony głównie przez reformy edukacji: testy zamiast analizowania, zdawalnictwo zamiast elitarności, słowa kluczowe zamiast pod- i intertekstów. W II RP chłop z chłopów Wincenty Witos nosił w sejmie chłopską sukmanę, ale przemawiał językiem inteligenta. W III RP działacz legendarnej opozycji Donald Tusk jest tak ubrany, że Kuroń spadłby pod stół, ale przemawia językiem swojej blogocórci. To równie przerażające, co ciekawe, dlaczego polska inteligencja straciła coś, co przechowała znacznie ciężej doświadczona postsowiecka. Ale może takie już są kulturowe koszty bezrefleksyjnego flancowania obcych wzorców? Mówię to nie tyle jako pisarz, ale także jako były nauczyciel, który w porę odmówił udziału w zbiorowym obłędzie. Ale słowem, to nie w tym rzecz – co się czasem i bez sensu podnosi – że Polak nie kupi książki, bo droga. Wielkie mi koszty: parę piw! Polak nie kupuje książki, bo nie ma przekonania, że to coś lepszego, niż może za darmo dostać w mediach.
Gdzie Marcinie należy szukać wyraźnie zwiększającej się w naszym kraju popularności kryminałów, czytanych i oglądanych? Nigdy wcześniej tak licznie pisanych przez debiutantów i pisarzy z dorobkiem. Pojawiają się też ekranizacje, by przywołać tylko „Ziarno prawdy” Lankosza na podstawie powieści Zygmunta Miłoszewskiego czy też film „Ta cholerna niedziela” oparty na jednym z wątków pierwszej z powieści o śledztwach Maciejewskiego, „Morderstwo pod cenzurą”.
Ładnie odpowiedział na podobne pytanie Zygmunt Miłoszewski. Gdybyśmy żyli w kraju, gdzie codziennie są strzelaniny, a przynajmniej raz w tygodniu porywają kogoś dla okupu, tego rodzaju zgroza w literaturze nie interesowałaby nas ani trochę. Jest nam dobrze, przynajmniej jest nieźle, więc szukamy wrażeń. Ale to tylko jedna prawda. Druga jest taka, że niezależnie od gatunku czytelnik oczekuje od pisarza jakieś opisu i diagnozy rzeczywistości – czy to współczesnej, czy historycznej, ale wciąż nam bliskiej, bo mówiącej o tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. I znów nie odkryję Ameryki, bo wielu krytyków oraz autorów kryminałów o tym mówi – literatura kryminalna miała niewiele do roboty poza funkcją czysto rozrywkową, dopóki książki z tzw. wyższej półki zaspokajały tę potrzebę nazywania, porządkowania i wartościowania świata. W latach 90. przestały to robić, poza nielicznymi przypadkami popadły w artystowski bełkot. Dlatego musiał się pojawić Sapkowski, żeby językiem fantasy w polskim anturażu intertekstualnym opowiedzieć o jednostce utopionej w historii i o mechanizmach nietolerancji. I czekaliśmy na Krajewskiego, żeby na nowo zdefiniował Ziemie Odzyskane, w podobnym zresztą duchu, w jakim robiła to tzw. literatura małych ojczyzn, tyle że na ogół znacznie mniej ciekawie. Dziś doszliśmy do swego rodzaju obłędu, bo twierdzę, że nie jest to normalne, gdy kolejny autor kojarzony z zupełnie inną literaturą marzy o napisaniu kryminału – z kryminału zrobił się dwuznaczny fetysz. Inflacja jest blisko, niestety, ale najważniejsze, że polska powieść kryminalna udowodniła, że językiem gatunku i to w jego najrozmaitszych odmianach potrafimy mówić o rzeczach najważniejszych, portretując Polskę nie gorzej, niż to robili Prus albo Dołęga-Mostowicz.
Czym zaskoczysz fanów swoich powieści? Na jakie atrakcje mogą liczyć Twoi czytelnicy w związku z kolejnymi przygodami komisarza Maciejewskiego? Wrócimy do międzywojnia czy czasów powojennych? Spotkamy go w Lublinie czy też innym mieście?
Jak wiesz, kluczową sprawą w moim cyklu retrokryminałów jest różnorodność. Już przystępując w 2007 do pisania drugiej powieści, Kina Venus, założyłem sobie, że każda książka ma być inna, i tego się trzymam. Dlatego tym razem kolejna zmiana nastroju i dekoracji – kryminał uniwersytecki. Rzecz będzie się działa w Lublinie l. 30. między żydowską jesziwą a Katolickim Uniwersytetem Lubelskim, a istota pomysłu fabularnego tkwi w tym, że jakkolwiek uczeni miewają aspiracje intelektualne wyprzedzające epokę, to jednocześnie są ludźmi z całym bagażem małostkowości. Również same uczelnie nie lubią prać swoich brudów publicznie i wiele w nich tendencji do syndromu oblężonej twierdzy. Brzmi to kościelnie, ale pasuje doskonale także do założonej w 1930 Uczelni Mędrców Lublina, najnowocześniejszej wyższej szkoły rabinackiej w Europie, która miała swoje mroczne tajemnice: regularna fala przemocy starszych roczników, kontrola korespondencji i różne inne sprawy sprawiające, że niektórzy młodzi Żydzi przychodzili do jesziwy jako kandydaci na rabinów, a wychodzili jako zdeklarowani ateiści i komuniści. Godzinami można by także rozmawiać o jednym z przedwojennych rektorów KUL-u, ks. prof. Józefie Kruszyńskim, autorze kilkunastu „naukawych” publikacji antysemickich, który koniec końców podobno wszedł na drogę przedpoborowego ekumenizmu. Komisarzowi Maciejewskiemu – według przełożonych, śledczemu o najlepszej znajomości środowiska żydowskiego – przyjdzie się także mentalnie zmierzyć ze swoimi byłymi profesorami z KUL-u. A w roli epizodycznej – w wątku współczesnym, bo i taki planuję w nowej powieści – pojawi się dominikanin o. dr Marek Gliński z Officium Secretum. Będzie to zatem dla mnie o tyle ważna powieść, że połączy moich bohaterów z różnych książek. Jako student dużo rozmawiałem o literaturze z moim przyjacielem polonistą Imre Laurinyeczem, a on opowiadał mi o książkach Petera Esterhazy’ego. Hrabia Esterhazy, którego większości książek nie poznałem zresztą z powodu bariery językowej, ma ponoć tę cudowną właściwość pisarską, że jego powieści, choć inne, układają się w logiczny ciąg, zdają tomami z góry zaplanowanej sagi. Pozazdrościłem!
Kiedy możemy spodziewać się następnej powieści? Czy znasz już jej tytuł?
Nie, na to jeszcze za wcześnie. Ale dołożę starań, aby trafiła do czytelników jesienią tego roku.
Jak widzisz przyszłość swoich kolejnych powieści z komisarzem Maciejewskim? Czy skończysz na dziesięciu tomach? Jak planujesz swoją dalszą karierę literacką, zostaniesz nadal przy powieściach kryminalnych czy też pójdziesz w innym kierunku pisarskich wędrówek?
[…] imprezą. Nie tylko dlatego, że znakomici autorzy – Katarzyna Bonda, Marcin Wroński i Mariusz Czubaj – chwycili za broń […]