Autor: Marek Krajewski
Tytuł: Władca liczb
Wydawca: Wydawnictwo Znak
Rok wydania: 2014
ISBN: 978-83-240-3219-8
Liczba stron: 312
Czy czekałem? Tak, czekałem. Czekałem na kolejną powieść mistrza polskiego kryminału Marka Krajewskiego. Czekałem na kolejne przygody Edwarda Popielskiego, który jako jeden z dwóch wykreowanych przez pisarza bohaterów (oczywiście obok Eberharda Mocka) na stałe wpisał się już w panteon kryminalnych postaci, pozwalających nazwać autora „Śmierci w Breslau” ojcem i arcymistrzem polskiego retrokryminału. Wraz z tym oczekiwaniem uświadomiłem sobie, że koniec okresu wakacyjnego z bliską zapowiedzią jesieni to powoli trochę już rytualny czas wydawniczego święta, jakim dla fanów Marka Krajewskiego, jest publikacja kolejnej jego powieści.
Tegoroczny moment lektury „Władcy liczb”, bo taki tytuł nosi najnowsza powieść pisarza z Wrocławia, został niespodziewanie poprzedzony wyjątkową ankietą, do wypełnienia której największą zachętą była możliwość przeczytania drobnego fragmentu nie wydanej jeszcze powieści. Jak sam autor ciągle zachęca, ankieta ma być elementem ciekawego projektu badawczego zgłębiającego psychologiczne aspekty czytelnictwa, takie jak osobowość i postawy czytelników książek. W jeszcze innych słowach pisarz, tłumaczył, że to narzędzie poznania naukowców, którzy chcieliby dowiedzieć się, jaki jest profil psychologiczny czytelników jego powieści. Po takiej zapowiedzi i zachęcie nie było innej możliwości, jak tylko obowiązkowe wypełnienie ankiety. Jaką autentyczną radość na samym wstępie spowodowała faktyczna możliwość przeczytania małego fragmentu „Władcy liczb”. W dalszej, początkowej części nawet ankieta zdawała się być ciekawym pomysłem i niecodzienną zabawą intelektualną, jednak wypełnianą zupełnie na serio. Niestety wraz z kolejnymi stronami ankiety i wskazywanymi do wyboru odpowiedziami moja radosna ciekawość i podziw dla przedpremierowej zagrywki zaczynały przeplatać się z lekkim niepokojem i coraz głębszą zadumą nad treścią i faktycznym celem tej ankiety. Przyznam się, że po wypełnieniu jej do samego końca (choć nie ukrywam, że z pewnym oporem) cała przywoływana już radość z możliwości zapoznania się z fragmentem powieści zniknęła z mojej głowy bardzo gwałtownie. Dlaczego? Dlatego, że poczułem i zrozumiałem, że w mniejszym stopniu poszło o mój profil psychologiczny jako czytelnika książek Marka Krajewskiego, a wahadło badawcze przesunęło się w kierunku wyboru dość spolaryzowanych postaw natury ideologicznej. To wzbudziło mój niepokój. Wydawało mi się, że znam kreację Marka Krajewskiego jako pisarza dobrze, bo poznawałem ją na przestrzeni kilkunastu lat z jego powieści i przez jego powieści. Gdzieś tam i kiedyś tam na kilku spotkaniach autorskich dziejących się w okresie różnym cyklów powieściowych oraz w kilku niewielkich rozmowach pozakulisowych poczułem, że w jakimś ograniczonym zakresie poznałem też Marka Krajewskiego jako pisarza-człowieka. Tym bardziej więc zadałem sobie pytanie – czy na pewno chciał tak skonstruowanej ankiety, tak bardzo – w moim odczuciu – epatującej schematami prawie rodem ze świata polityki i niskiej jakości dyskusji ideologów partyjnych. Pytanie to zostawię bez wyraźnej odpowiedzi, choć mogę się tylko domyślać jej brzmienia. W związku z tym zostaje tak naprawdę tylko jeszcze jedno pytanie mieszczące się w słowach zastępczo używanych: dlaczego, po co, w jakim celu?
To wszystko, co opisane wyżej, a dotykające mnie emocjonalnie, spowodowało rzecz niebywałą. Jeszcze szybszą lekturę powieści, rozpoczętą wraz z pierwszą publiczną informacją o dostępie do niej. „Władca liczb”, niezależnie od moich osobistych doświadczeń, to książka, którą czyta się szybko i zachłannie. Pod tym względem Krajewski, nie pierwszy zresztą raz, oceniony musi być jako zmyślny prowokator. W pierwszej kolejności przyczynia się do tego nie prolog powieściowy, któremu na marginesie też nie można niczego zarzucić, biorąc pod uwagę zwłaszcza zmyślne zestawienie czystej, dziecięcej ciekawości z odrazą i nieestetycznym obrazem topielca, lecz sam początek pierwszego regularnego rozdziału. Mam na myśli, by rzecz była jasna, nie pierwsze słowa czy zdania tego rozdziału, lecz graficzne przedstawienie (kształt trójkąta lub jak kto woli widzieć piramidy) czasowo-fabularnego schematu akcji powieściowej. Nim czytelnik dowie się kim jest ów tytułowy „władca licz” szybko dociera do niego istotna rzecz, ukryta w idealnym kształcie geometrycznej figury, o której mowa wcześniej. Władcą liczb jest także sam Marek Krajewski. Wrócę jeszcze do tego wątku, w tym momencie jedynie sygnalizując moje najistotniejsze wrażenie czytelnicze. Fabularny władca liczb po lekturze książki jest nie tylko do zaakceptowania, ale ponownie budzi mój podziw dla wysokiego kunsztu pisarskiego swojego twórcy. Władca liczb jakim jest sam Krajewski, demiurg wykrawający z materii słowa, ale przede wszystkim idei, kawał bardzo wyraźnego i indywidualnego świata przedstawionego, budzi mój lekki niepokój czytelniczy i każe z niepokojem patrzeć w pisarską przyszłość tegoż.
Główny bohater „Władcy liczb” Edward Popielski zostaje postawiony przez autora przed arcytrudnym zadaniem. Pojawia się bowiem na kartach powieściowych po raz kolejny. Musi być tym kimś, co poprzednio, zważywszy na umiłowanie czytelnicze tej postaci. Musi być też kimś innym, zważywszy na niebezpieczeństwo nudy rodzącej się w kliszach i powtórkach pisarskich. Jest jeszcze jedna kwestia, która zapowiedziana została w poprzednim tytule „W otchłani mroku”. Idzie o upływ czasu – nieubłagany i – w przypadku osoby z krwi i kości literackiej narracji – widoczny jak na dłoni. To jest wiek głównego bohatera. Ci, którzy tej pisarskiej antycypacji rok temu nie dostrzegli, tym razem mogą być zszokowani podwójnie. I sam nie wiem, co silniej ich zaskoczy. Czy prawie dziewięćdziesiątletni Popielski spisujący swoje wspomnienia w obliczu rychłej śmierci, czy też siedemdziesiątletni Popielski prowadzący w roku 1956 ostatnie swoje śledztwo? Muszę przyznać, że autor „Głowy Minotaura” jest odważny czyniąc staruszka bohaterem kryminału. Nie zapominajmy, będącego nie bezbronną, stetryczałą ofiarą, lecz aktywnym intelektualnie i fizycznie detektywem z ciągle żywą intuicją i niezapomnianym doświadczeniem najlepszego oficera śledczego przedwojennego Wrocławia. Interesująco wygląda zwłaszcza kwestia fizyczności, tak przecież ważna u Popielskiego, który niczego nie żałował sobie z męskich doznań i uciech. Uważny czytelnik dość szybko dostrzeże literacki kunszt Krajewskiego. Sportretowanie własnego bohatera uczynił niepowtarzalną sztuką – dla mnie wręcz autonomiczną, mogącą funkcjonować poza realizowaną intrygą kryminalną – począwszy od kreacji psychologiczno-charakterologicznej, a skończywszy na językowo-semantycznym oddaniu samoświadomości Popielskiego. W tym pierwszym przypadku idzie o zupełną kompletność zachowań i autentyczność emocji dawnego Lwowiaka. Jest tym kimś kim był wcześniej, a równolegle są w nim nowe i pełnoprawne – z punktu widzenia osobowości – cechy, których źródeł trzeba szukać głównie w przeżyciach wojennych i powojennych. W drugim zaś przypadku chodzi o wyjątkową na poziomu intelektu i emocji samoświadomości starzenia się i zachodzących w nim zmian. Podkreślić należy zwłaszcza to współwystępowanie fizyczności i emocjonalności, tak znakomicie przez autora opisane, sportretowane w działaniu, niejednokrotnie uzewnętrzniane już nie tylko wybuchowością, agresją, ale płaczem, refleksją. Nie boję się powiedzieć, że taki Popielski to pełny bohater – skomplikowany i skompletowany. I kto by przypuszczał, że przyczyni się do tego jego wiek. W tej doskonałości literackiej kreacji jest mały rys, a może trzeba by powiedzieć zbyt duża wyobraźnia pisarska. Mam na myśli późne ojcostwo, nota bene spożytkowane w nie do końca jasnych okolicznościach. By nie zdradzić więcej i nie psuć wyjątkowości bohatera „Władcy liczb” pozostawiam to jako licentia poetica Marka Krajewskiego.
Byłoby recenzenckim zaniechaniem przemilczenie kolejnego pedantycznego i bezapelacyjnie szczegółowego zaprezentowania przestrzeni miejskiej Wrocławia. Powieściowo nowej i obcej dla autora, biorąc pod uwagę czas akcji wszystkich poprzednich powieści. Tutaj możemy być spokojni. Doświadczenie pisarza jest tak wielkie i determinacja osobista tak dużą, że pisarz szybciej nie ukończy kolejnej książki niż historycznie i (rozdzielę to, co współgra ze sobą) plastycznie nie odtworzy w materiale warsztatowym oraz własnej wyobraźni tego, co stanowić będzie powieściową przestrzeń opowiadanej historii. To pewnie truizm, ale teren narracyjnego toku jest podczas lektury bezpośrednio wyczuwalny wszystkimi zmysłami – zapachu, smaku, wzroku, w zależności od realistycznych okoliczności odgrywanej sceny i potrzeby emocjonalnej, stanowiącej budulec napięcia czytelniczego. Pochylając się nad tym zagadnieniem, zauważam pewne przesuniecie aktywności pisarskiej Krajewskiego. Określiłbym ją jako przegrupowanie akcentów z intrygi na emocje z nią związane. Od razu jednak dodam, że autor „Licz Charona” umiejętnie to maskuje i rozbudowuje o tak samo ważny świat intelektualno-metafizycznej rozgrywki. I tutaj dotykamy jednego z elementów stanowiących istotę intrygi kryminalnej i jej fabularnego ujęcia. To świadoma pisarska kontynuacja pomysłu zrodzonego w poprzednich powieściach, a teraz rozwijanego jeszcze bardziej. On ma dwie twarze – dostrzegalną ludzkim okiem i dającą się zamknąć w opisie swojej fizyczności, a której przedstawicielami są Edward Popielski i Eugeniusz Zaranek-Plater. Druga twarz nie daje się do końca zmierzyć i opisać – to matematyka i metafizyka. I po raz kolejny pisarz ryzykuje, wykorzystując literacko te drugie twarze. Mam wrażenie, że to poważne i odważne jednocześnie wyzwanie dla wielu czytelników. Na ile będą w stanie unieść ten ciężar odbiorczy? Nie wiem i nie chcę być złym prorokiem, ale po poprzedniej powieści „W otchłani mroku” struna wytrzymałości wcale nie musi w większości przypadków wytrzymać. Ona została już w zeszłym roku solidnie napięta, a „Władca liczb” wcale nie zestraja ją odpuszczając, lecz wyraźnie jeszcze napina zakres wymagań w stosunku do czytelnika.
Nawiązując do ostatniej, metaforycznej myśli, wrócę do tego, o czym pisałem w początkowej części recenzji. Chodzi mi o „władcę liczb” jakim jest sam Marek Krajewski. Powtórzę – demiurg wykrawający z materii słowa, ale przede wszystkim idei, kawał bardzo wyraźnego i indywidualnego świata przedstawionego, który budzi mój lekki niepokój czytelniczy pewnym sformalizowanym szaleństwem. W tym przypadku matematyczno-autotematycznym. Patrząc na tą każdorazowo otwierającą rozdział piramidę czasu i bohaterów powieści, spoglądając na matematyczne rozdzielniki scen „{x, y†, x†, y†, x, y†}” i przede wszystkim rejestrując układankę relacji osobowych bohaterów fabuły oraz przyczynowo-skutkowych intrygi kryminalnej, niebezpiecznie rozmywa się literacki artyzm tak znakomicie wypracowany przez Marka Krajewskiego w dziedzinie sztuki literackiej. „Władca liczb” to nadal wysoki poziom pisarski o dużej klasie językowej elegancji i czytelniczej atrakcyjności intrygi kryminalnej. Niepokój budzi jednak zbyt mocno podnosząca głowę hydra gry z samym sobą i z formalną materią dzieła literackiego, której czytelnik może się tylko biernie przyglądać i niekoniecznie bawić się nią. Może ten mój lęk jest na wyrost, może potwierdzona niedawno przez samego pisarza praca warsztatowa nad wrocławskim pitawalem medyczno-sądowym, tworzonym wspólnie z praktykiem-medykiem doktorem Kaweckim, stanowić będzie swoistą cezurę, mająca znaczenie także dla dalszej drogi czysto powieściowej. Wierzę bowiem, że nikt inny – tak jak Marek Krajewski – nie poradzi sobie z dramatem i powszedniością zbrodni, ohydą i mądrością stołu sekcyjnego oraz pięknem i siłą słowa literackiego.
Zamieszczone w Baza recenzji Syndykatu ZwB
Niełatwo się Pana czyta (to są recenzje prawdziwego intelektualisty), ale gdy się odpowiednio skupić – efekt jest bardzo smaczny i wartościowy. ich fabułą. Wg mnie Krajewski już mocno wystawił cierpliwość odbiorców w „Liczbach Charona”, które zresztą ubóstwiam. Jednak moja miłość do jego książek sprawiła, że przyjmuję je z pełnym ekwipunkiem,a na czas ich lektury mój mózg pracuje na pełnych obrotach. Pieczołowitość ich opracowania i efekt jaki z tego wynika zasługują na to. Pozdrawiam,
Cieszę się, że mimo wszystko warto zajrzeć na mój blog i poczytać parę słów o książkach. Z Krajewskim mam podobnie, to jednak „miłość” na wieki 🙂
Rozpisalam się tworczo a to poszło w Google. Pozdrawiam recenzja szalona, prawie jak powieść E.Krajewskiego.Jedno i drugie godne ,, miłości do książek” dobrych .Za dlugie zdania, bardzo dużo przemyśleń ale nie ma przecież ,, za dużej miłości”.Jest wielka lub wieczna .TA będzie WIECZNA.Konkuruje Pan z Krajewskim.Od dzisiaj czytam też recenzje , ale tylko Pana.
Pozdrawiam A.Z.
To miłe i jednocześnie rodzące wielką odpowiedzialność za swoje pisanie, ale zawsze staram się pisać i otwarcie, i szczerze. Szczególnie jednak zgodzę się z jednym stwierdzeniem „za długie zdania”, gdybym jeszcze poza świadomością miał więcej samodyscypliny 🙂
[…] przed chwilą pisarza z Wrocławia nie przypadkowo. Jego ostatnia powieść „Władca liczb” potwierdza niewątpliwie, że Marek Krajewski wielkim pisarzem jest, ciągle dbając o moc i […]
[…] dla wyjątkowej profesji medyka. Druga funkcja doktora Kaweckiego, czego nie wstydzi się autor „Władcy liczb”, to rola nauczyciela. Jakże szczere, otwarte są pytania Marka Krajewskiego stawiane podczas […]
[…] się na najwyższym poziomie artystycznym umiejętność operowania słowem literackim. Autor „Władcy liczb” dba dosłownie o każde słowo powieściowe. Emocjonalność przekazu, tak ważna w przypadku […]