„Głos z piekła” – w ciemności historii i ludzkiego umysłu

Zapowiedź nowej serii kryminalnej spod pióra Marka Krajewskiego w moim kalendarzu czytelniczym stanowiła wydarzenie wyjątkowe. Zwłaszcza, że do uwielbianego nie tylko przeze mnie uniwersum Mocka dołączyć miał „nowy” (choć miłośnicy twórczości wrocławskiego pisarza poznali już tę postać wcześniej), bohater kolejnego cyklu powieściowego – młody psychiatra, Herbert Anwaldt. 

Nie jest bowiem tajemnicą, że moje zamiłowanie do kryminałów odrodziło się, po młodzieńczym jednoczesnym zachwycie nad pisarzem i bohaterem Joe Alexem, stworzonym przez wybitnego tłumacza literackiego, Macieja Słomczyńskiego, wraz z pojawieniem się pierwszych książek z cyklu powieści kryminalnych Marka Krajewskiego, których akcja toczy się w pierwszej połowie XX wieku we Wrocławiu. 

Autor od samego początku budował konsekwentnie ciekawą i mocną postać świata literackiego, Eberharda Mocka, funkcjonariusza wydziału kryminalnego policji w Breslau. Jego książkowa biografia rozpisana pomiędzy 1905 rokiem a 1960, gdy umiera na raka płuc w Nowym Jorku, stanowi wyjątkowy przykład precyzyjnie poprowadzonej opowieści, w której postać literacka znakomicie pozwala spleść ze sobą wielką Historię i ludzkie losy uwikłane w polityczne, społeczne i kulturowe związki człowieka XX wieku. 

Zetknięcie się najważniejszego bohatera polskiego retrokryminału z komisarzem Edwardem Popielskim, lwowskim policjantem, bezdyskusyjnie polskim alter ego Mocka, dla czytelników kochających obcowanie z narracją poprzez niebanalne i wyraziste postacie literackie, było rewelacyjnym posunięciem pisarskim, dodając Mockowi dodatkowych barw.

Ale dość o „starych” bohaterach. Wszak Mistrz Krajewski nowym cyklem postanowił obudzić do pełnego życia kolejnego protagonistę. Herbert Anwaldt nie jest kimś nowym w przestrzeni powieściowych historii autora „Władcy liczb”. Poznaliśmy go przecież w pierwszej książce z najsłynniejszego cyklu – „Śmierć w Breslau”. Wówczas był to berliński policjant, wybuchowy i w pewniej mierze bezlitośnie cyniczny funkcjonariusz, którego najlepszym druhem był alkohol. Charakterystyczne jest to, że w tym najstarszym tytule pisarskim Krajewskiego, Mock zawiązuje swoistą i niekoniecznie łatwą przyjaźń z berlińskim policjantem. Powróci ona jak echo, tylko mocniej etycznie i psychologicznie w „Końcu świata w Breslau” i powiąże na zawsze obie postacie. Trudno zapomnieć ostatnią scenę wspomnianej powieści – pożegnanie na łożu śmierci Mocka i Anwaldta, który nie chce – nie może spełnić ostatniej woli przyjaciela. 

Recenzowany „Głos z piekła” to w tej biograficznej układance tak naprawdę „narodziny” Herberta Anwaldta. Dwudziestotrzyletni student psychiatrii, obiecujący na polu ciągle rozwijającej się dziedziny naukowej, jak nikt inny poświęca swoje zainteresowania tematem ludzkiego opętania. A jego najważniejsze cechy to wielka wrażliwość i bezwględna nieustępliwość. To stanowi przyczynek do decyzji profesora Traugotta Oesterreicha, za przyczyną Helmuta Vollingera, by młody fenomenalnie uzdolniony student medycyny został zaangażowany do badań i podjęcia próby uleczenia szaleństwa Anny von Babbitz. I trzeba dodać, że nie jest jedynym, który będzie mierzył się z „opętaniem” córki Luizy von Babbitz, dawnej miłości Vollingera, przyrodniego brata aktualnego męża Luizy. 

Autor „Areny szczurów” w najnowszej powieści wznosi się na wyżyny kreacji świata przedstawionego przesiąkniętego tajemnicą i złem. Czerniewicki pałac w roku 1925 to diabolicznie wręcz zatłoczona arena wszelkich nieszczęść i dramatów, jak choćby wymienić pierwsze z brzegu – pożar folwarku, tajemnicze zniknięcie żony, rytualne mordy czy właśnie popadająca w szaleństwo córka Anna. To jednak nie koniec wstrząsających wydarzeń. Kolejnych nie zdradzę, nie chcąc psuć czytelniczej przygody. 

Dramat sytuacji współgra z przeładowaną galerią postaci literackich włączonych w przebieg akcji powieściowej. Hrabia William von Babbitz, z żoną, której nie znosi i córką, która popada w coraz większe opętanie. Jej lekarz, który okaże się złowrogim szarlatanem, a chwilę później zostanie zamordowany z wyjątkowym okrucieństwem. Ksiądz egzorcysta Werner Mitwerck, a tuż obok dzikogłowcy, wyznawcy kultu wprost z mrocznych gęstwin lasu i bagna, najdziksza sekta jaką można sobie wyobrazić. 

To tylko początek listy aktorów tej historii, a przecież poza dołączającym do nich studentem Herbertem Anwaldtem, w orbicie prowadzonej złożonej intrygi i jej licznych prób rozwiązania pojawiają się gościnnie właśnie kriminalkommissar Eberhard Mock oraz jego dwaj „silnoręcy” — Wirth i Zupitza. Ten pierwszy, dzięki pisarskiemu zabiegowi Krajewskiego, trafia jedynie do Legnicy, a swoich pomocników zobowiązuje do wsparcia i ochrony jakiegoś zdolnego studenta, nieznanego mu jeszcze osobiście Anwaldta. Tenże nie poznaje osobiście swojego policyjnego „anioła stróża”, co w miarę wiarygodnie tłumaczy czytelnikom wzajemne relacje między tymi dwoma bohaterami i ich pojawieniem się w roku 1925 w „Głosie z piekła” i w roku 1934 w „Śmierci w Breslau”. 

Z młodym Anwaldtem mam jednak pewien problem. Jego początek biografii powieściowej nie przekonuje mnie do końca. Oczywistym jest, że pisarz buduje jego kreację na płaszczyźnie wspomnianych już wcześniej przymiotów osobowości studenta – wrażliwości i nieustępliwości. Pozornie cechy te mają się uzupełniać, lecz pierwsza z nich silniej przedstawiona w formie opisowej w przebiegu akcji powieściowej staje trochę w dychotomii do drugiej cechy, będącej motorem napędowym ryzykownych działań Anwaldta. Możliwe, że to celowe poprowadzenie postaci by doznała granicznego doświadczenia na granicy życia i śmierci. Końcowe sceny kryminału prezentują nowego bohatera serii powieściowej w sposób zagadkowy. Uwięziony przez samego siebie w domowym „areszcie” ujawnia osobiste lęki i ucieczkę od rzeczywistości, by za chwilę zapowiedzieć pełne zaangażowanie w naukowe wyzwanie doktoratu z psychiatrii. Intrygujące na tyle, by znając zamysły pisarskie Marka Krajewskiego dać Herbertowi Anwaldtowi duży kredyt zaufania.

Trzeba przyznać, że zawiązanie intrygi kryminalnej i jej poprowadzenie w recenzowanej powieści udało się autorowi „Ludzkiego zoo” doskonale. Czytelnik do samego końca gubi się w domysłach i błądzi we własnych rozwiązaniach niecodziennej sprawy. Obawiam się jednak, że część miłośników kryminałów, szczególnie tych nie znających szerzej twórczości Marka Krajewskiego, może „polec” w gąszczu erudycyjnych wywodów i elokwentnych nawiązań do ówczesnych osiągnięć nauki. Ta strona powieściowej narracji w połączeniu z wysokim literacko językiem, o wysokim poziomie plastyczności i obrazowości, to cecha rozpoznawcza twórczości autora „Molocha”. 

Wszystkie te elementy: historyczna wiarygodność na wszelkich poziomach świata przedstawionego, narracyjna precyzja zespolona z dbałością o sugestywność i barwność języka oraz rygorystycznie i wyrafinowanie poprowadzona intryga kryminalna, stanowią o mistrzostwie kryminału historycznego jaki uprawia Krajewski. „Głos z piekła” potwierdza wysoką kondycję pisarstwa wrocławskiego autora i pozwala cieszyć się czytelniczymi doznaniami wciąż na najwyższym poziomie. 

Książka przeczytana dzięki Wydawnictwu Znak